moździerz 220mm |
Wysłany: Wto 19:02, 17 Sty 2006 Temat postu: |
|
Hej hej! a ja znowu coś napisałem :p no dalej jakieś komentaże czy coś...
Macie:
***
........Obudziłem się. To znaczy musiałem się obudzić, bo właśnie siedziałem na swoim łóżku i nasłuchiwałem. Ale czego? Chyba tego co mnie obudziło. Przynajmniej tak podpowiadałaby logika, gdyby mój mózg nie miał właśnie chwilki wolnego.
........Obudziłem się bo... usłyszałem. Tego już byłem pewien. Usłyszałem odgłos. Nie był to jeden ze zwyczajnych odgłosów nocy, z jakich składa się nocna cisza. Nie ten cichutki szmer sprawiający że słuch zostaje wyczulony do granic możliwości. Gdyby ktoś mnie zapytał jakbym określił ten odgłos który spowodował łańcuch myślowy, który właśnie pojawił się w mojej głowie, a na pewno nikt nie zapyta, bo kogo to obchodzi o piątej w nocy? Na pewno nie moją żonę która śpi na drugim końcu łóżka. Ale gdyby jednak ktoś zapytał powiedziałbym: -To mój sąsiad, psychopatyczny morderca, nie mógł odpiłować ręki swojej żonie którą przed chwilą zabił, będąc pod wpływem alkoholu, więc zaczął ją odrąbywać siekierą-
Tak bym właśnie odpowiedział. Nie żebym miał taki świetny słuch. Po prostu kto inny jak nie psychopatyczny morderca budzi ludzi w środku nocy jakimś łupaniem? A co innego może robić psychopatyczny morderca o takiej godzinie, tak głośno, jak nie odrąbywać siekierą kończynę swojej ofierze? To że ofiarą jest żona, mogłem jedynie przypuszczać.
........Ale przecież wszyscy nasi sąsiedzi wyjechali na urlopy. Dziwnie się jakoś złożyło, jakby się zmówili, żeby zostawić mnie sam na sam z psychopatycznym mordercą. Ale jakim znowu mordercą? Przecież w całym pionie nikogo nie ma. A nie! Przecież jest doktor pod nami. On nigdy nigdzie nie wyjeżdża. Zawsze pracuje całe dnie nad czymś. Nikt nie wie nad czym. Ale nigdy nie pracował tak późno w nocy... czyżby on był mordercą? Co ja gadam za bzdury! Doktor, ten stary dobroduszny dziwak nawet by muchy nie skrzywdził! Ale, ale, kto to może wiedzieć... może doktor w dzień jest spokojny i miły, a w nocy zmienia się w potwora? Był nawet o podobnym doktorze film.
Wstałem i zacząłem szukać kapci. Jeden od razu wskoczył mi na stopę jak zaczarowany, ale drugi gdzieś się schował i nic sobie nie robił z cichych przekleństw jakie pod nosem wypowiadałem w jego kierunku. W końcu założyłem na bosą stopę kapeć żony. Pewnie różowy w kształcie królika. Na szczęście tego nie widziałem bo było ciemno jak w dupie u murzyna. Z łazienki wziąłem szlafrok i ruszyłem na korytarz. Jednak w porę zawróciłem do kuchni i wziąłem największy nóż jaki tam znalazłem. Nie było to może jakieś narzędzie zbrodni, a i tak nie wiedziałem jak miałbym go użyć, ale czułem się raźniej mając jego ciężar w kieszeni szlafroka.
- halo? Kto tam? – usłyszałem zaspany głos żony z sypialni – To ty? Gdzie ty tam znowu tak chodzisz, co?
- idę cię zdradzać z psem sąsiadów – powiedziałem cicho, pod nosem.
Otworzyłem drzwi na korytarz i chwilkę nasłuchiwałem. Już zdawało mi się że niczego nie usłyszę kiedy z dołu dobiegł mnie odgłos jakby ciągnięcia czegoś ciężkiego po podłodze. Nie muszę już chyba wspominać z czym mi się to skojarzyło. Zapaliłem światło na korytarzu i nie zamykając drzwi do mojego mieszkania zacząłem powoli, po cichu, schodzić po schodach. Może nie było to mistrzostwo w skradaniu się, ale przynajmniej po drodze nie potknąłem się, ani nie zacząłem kichać.
Drzwi do doktora były zamknięte. Zakradłem się do nich prawie jak rasowy złodziej i przyłożyłem ucho do dziurki od klucza. Jedyne co było słychać to jakieś ściszone odgłosy nie wiadomo czego. Spojrzałem przez dziurkę przy której przed chwilą znajdowało się moje ucho. Widziałem tylko oświetloną przeciwległą ścianę, a potem jakby coś zasłoniło lufcik. Chwilę potem poczułem, że mój łuk brwiowy właśnie zapoznał się z gwałtownie otwartymi drzwiami. Chwytając się za głowę zatoczyłem się do tyłu i trafiłem plecami w poręcz klatki schodowej, która postanowiła dać kopa moim niezbyt już świeżym kręgom lędźwiowym. Ze szpary powstałej po rozwarciu drzwi wyłoniła się pomarszczona głowa doktora, na której twarz układała się w marsową minę, jakby wyciętą i przyklejoną z oblicza jakiegoś surowego generała. Spojrzał na mnie błyszczącymi, przekrwionymi oczami. Tak chyba mogłyby wyglądać oczy psychopatycznego mordercy. Zanim jednak zdążyłem zastanowić się co zrobić, staruszek chwycił mnie pod ramię i wciągając do środka, syknął: -wchodź pan-.
Mieszkanie doktora było zawalone różnymi sprzętami. Już w wąskim korytarzyku potknąłem się o coś co narobiło metalicznego hałasu. W pokoju było jeszcze gorzej. Nie dość że podłoga była niemal całkowicie przykryta różnorakim żelastwem, to jeszcze na ścianach, ba nawet na suficie były porozwieszane sieci kabli i drutu łączące się w coś przypominającego wielką zaniedbaną pajęczynę. Po chwili, przeprowadzony przez labirynt żelastwa znalazłem się w fotelu na drugim końcu pokoju, tuż pod oknem które szczelnie zakrywały grube zasłony. Staruszek stanął nade mną chwytając się pod boki. Spojrzał na mnie, zapadającego się w wielkim fotelu, z góry, z nagłą trzeźwością, władczo.
-Kto cię przysłał- zapytał lekko drżącym głosem. Zaskoczony milczałem chwilkę wpatrując się z rozdziawioną szczęką w pana domu.
-Eee... no raczej nikt, panie sąsiedzie, takie odgłosy idą z pana domu, że poszedłem sprawdzić co się dzieje – Swoje teorie na temat mordowania partnerek zostawiłem dla siebie, ale rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu plam krwi, czy bezkształtnych wypchanych worków foliowych. Nic takiego nie zauważyłem. Pokoju był zasypany jedynie metalem w różnej formie. Wreszcie wybiło się na powierzchnię toni moich myśli pytanie „Po co to całe żelastwo?”. Nie odważyłem się jednak zapytać. W prawdzie nie wydawało się żeby dziadek właśnie dokonał kaźni na jakiejś niewieście w swoim domu, ale i tak to co robił było dziwne i zapewne niebezpieczne. Z dużym prawdopodobieństwem przyjmowałem myśl że facet jest szurnięty, a z takimi trzeba uważać!
Doktor przybliżył swoją twarz do mojej i zagłębił swoje spojrzenie w moich oczach. Mogłem dokładnie przyjrzeć się każdej przekrwionej żyłce w oczach staruszka. Zastanawiałem się czy moje oczy z bliska też są tak paskudne. Ostatnio mało spałem...
Nie wytrzymałem przenikliwego i kłującego drobnymi igiełkami spojrzenia. Po chwili spuściłem wzrok, który zatrzymał się dopiero na czubkach moich kapci. Niedawne moje obawy okazały się słuszne. Jeden z nich miał kształt króliczka...
- Dobrze... wierze ci- odezwał się nad moim uchem głos, który kojarzył mi się z cezarem ułaskawiającym od śmierci, przez podniesienie kciuka gladiatora, nad którym zawisł już zwycięski miecz przeciwnika. –Nawet się dobrze składa... jak już tu jesteś, to mi pomożesz- dokończył.
Poczułem się dość dziwnie. Właśnie osoba z którą zaledwie kilka razy zamieniłem zdanie na temat pogody, wciągała mnie w jakiś, zapewne bardzo niebezpieczny, spisek. I do tego w taki sposób jakby był to mój obowiązek który zaniedbałem. Staruszek wyprostował się i rozejrzał dookoła. Wypatrzył jakiś kawał drutu, którego jeden koniec nie został jeszcze wpleciony w żelazną machinę. Chwycił go i wciskając mi w dłoń powiedział „Potrzymaj tak przez chwilkę” , potem z niezwykłą dla jego wieku żwawością prawie, że wyfrunął z pokoju na skrzydłach jakiejś idei. Idea na której skrzydłach lata się z taką żwawością, na pewno okaże się zabójcza.
Po chwili doktor wrócił z jeszcze jednym bezpańskim z jednego końca drutem.
- Widzi pan – drugi drut został mi wciśnięty do pustej dłoni – pracuję tutaj nad czymś co zrewolucjonizuje świat, życie będzie zupełnie inne niż do tej pory!
- Słucham? – powiedziałem odruchowo, kiedy zamilkł na chwilę.
- Teleportacja, mój synku, teleportacja! – powiedział z dumą, wypinając pierś i spojrzał w nieistniejący punkt w przestrzeni, w którym zapewne widział już obrazy z przyszłości, w której będzie coś znaczył dla świata. – ale, ale!... –otrząsnął się i spojrzał na druty które trzymałem. Wyciągnął z zakamarków kieszeni taśmę izolacyjną – niech pan zetknie te druty, nie tak! Jeszcze bliżej! O dobrze... – Zaczął szczelnie obwijać taśmą kawałki metalu. Patrzyłem na to jak zahipnotyzowany. No teraz już nie miałem wątpliwości co do zdrowia psychicznego doktora, a raczej jego braku... szalonego doktora...
- Wie pan co? Ja już chyba muszę iść... – postanowiłem ulotnić się jak najszybciej z mieszkania najwyraźniej nienormalnego sąsiada. Że taż mieszkaliśmy tyle lat w tym samym pionie i niczego nie zauważyłem...
- Co też pan! – staruszek zamachał w komiczny sposób rękoma –będzie pan świadkiem epokowego eksperymentu! Proszę zostać! – dodał takim tonem, któremu nie mogłem się sprzeciwić. Pewnie podobnym głosem, na dzikim zachodzie, szeryf twardziel mówił „rzuć broń” do przestępcy.
Znowu wyszedł z pokoju po chwili usłyszałem jak mówi podwojonym echem głosem z drugiego pokoju: - Już jest wszystko podłączone! Zaraz po raz pierwszy na świecie zostanie otwarta brama telportacyjna! – Usłyszałem szum jakiejś maszyny, którą widocznie włączył doktor. Po chwili wszedł do pokoju. Spojrzał na mnie i natychmiast na jego twarzy wyrósł grymas przerażenia.
- Proszę puścić ten dru...!!- Nagle jego głos się urwał, i ogarnęła mnie całkowita cisza i ciemność.
........- Proszę pana! Zaraz pana kolej! – usłyszałem miły damski głos. Otworzyłem oczy. Byłem w jakimś niezbyt wielkim pomieszczeniu, w którym znajdowało się kilka krzeseł, na jednym siedziałem ja, było tam również biurko, przy którym siedziała miła kobietka, lat około trzydziestu, która właśnie patrzyła na mnie z uśmiechem. Wszystko wskazywało na to, że siedzę w poczekalni
– Proszę nie zasnąć z powrotem – powiedział ten sam głos co przed chwilą, z tymże teraz znałem jego właścicielkę - zaraz wchodzi pan, ma pan zresztą szczęście, bo za chwile kończymy na dzisiaj przyjmowanie petentów i musiałby pan przyjść jutro – W tym momencie zapaliła się czerwona lampka na dziwnym urządzeniu, które zajmowało znaczną część jej biurka.
- O właśnie! Proszę wchodzić... No już, już! – dodała widząc, że ze niezdecydowaniem rozglądam się po pokoju. – Dyrektor nie jest taki straszny jak mówią, w zeszłym tygodniu zjadł tylko sześciu ludzi – puściła do mnie oko. Wstałem i chwiejnym krokiem podszedłem do drzwi. W ostatniej chwili spostrzegłem kółko i trójkącik wyrysowane na nich. Rozejrzałem się i zobaczyłem jeszcze jedne drzwi. Przed otwarciem spojrzałem ostatni raz na sekretarkę, która obdarowała mnie krzepiącym uśmiechem. Otworzyłem drzwi, wszedłem do środka i w tym momencie uświadomiłem sobie dwie ważne rzeczy. Po pierwsze w poczekalni było o jedne drzwi za mało, tylko ubikacja i wejście do „dyrektora”. Po drugie byłem ubrany w szlafrok i kapcie, do tego nie do pary i jeszcze do tego jeden w kształcie króliczka.
- Proszę zamknąć za sobą drzwi! – powiedział mocny męski głos, głos dyrektora który siedział w fotelu i głaskał jedną ręką psa, który położył głowę na jego kolanach. Zamknąłem drzwi. Ze zdziwieniem zauważyłem że fotel był jedynym przedmiotem w pokoju. No i jeszcze po prawej znajdowały się jakieś następne drzwi. Dyrektor patrzył na mnie kilkanaście sekund, po czym wstał potrącając lekko głowę psa, który natychmiast podniósł ją i spojrzał na mnie mądrymi oczami. – Lubi pan psy? – zapytał znienacka dyrektor.
- No właściwie... to...- wychrypiałem.
- Bo ja ich nie znoszę. Koty! Koty to co innego, koty mają duszę, mają charakter. Kotu nie powiesz co ma robić, to kot powie tobie, to on będzie tobie rozkazywał – dyrektor zaczął powoli przechadzać się dookoła fotela. Przystanął za oparciem. – czym ty się właściwie zajmujesz? – zapytał ciepłym głosem.
- Właściwie to jestem bezrobotny, ale z zawodu... –
- Nie pieprz mi tu o zawodzie! – Wykrzyknął waląc pięścią od góry w oparcie. – Jakby mnie to coś obchodziło... Kogo ty znasz żeby tak bezczelnie się do mnie odzywać, kto ty jesteś? Co zrobiłeś dla świata? Masz żonę? Pewnie masz. Kiedy powiedziałeś ostatnio że ją kochasz? No? A widzisz? Ja nie jestem twoim wrogiem. Jestem twoim przyjacielem! – podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu. Był nieco wyższy ode mnie i miał dobrą, pomarszczoną twarz. Trudno było ocenić jego wiek. – Wiesz co? To ty powinieneś być dyrektorem a nie ten kopnięty palant. Ty byłbyś dużo lepszy. Ty masz ideę, widzę to w tobie, zmieniłbyś cały ten burdel w porządną, wręcz luksusową firmę...
- To pan nie jest dyrektorem? – zapytałem... jakoś w tamtym momencie wydawało mi się to najważniejszym pytaniem.
- Ja? – puścił moje ramię – nazwisko!!! – wykrzyknął mi prosto w twarz -zresztą nie ważne, do dyrektora tymi drzwiami – wskazał palcem.
Podszedłem do nich na sztywnych nogach, nacisnąłem klamkę i znalazłem się w następnym pokoju. Był jeszcze mniejszy od poprzedniego, pomalowany na ciemną czerwień. Znajdowało się w nim sporo różnych rzeczy, zegar na ścianie, który bardzo głośno tykał, dwa fotele, jakieś kartony porozrzucane po pokoju i przede wszystkim biurko, biurko zawalone kartkami papieru, zza których wyłaniała się czyjaś mała, łysa główka.
- Proszę siadać – odezwała się główka zimnym wypranym z uczuć głosem – Imię nazwisko i powód wizyty -
- Nie mam pojęcia... – odpowiedziałem.
- Nie masz pojęcia? – dyrektor, mam nadzieję że tym razem już naprawdę dyrektor, zerwał się na równe nogi strącając kilka kartek które z szelestem dołączyły do swych braci na podłodze – Jak to - nie masz pojęcia? – Mała łysa główka poczerwieniała i pokryła się żyłkami. – Ja ci zaraz pokażę palancie, jak kończą takie kanalie jak ty! – podbiegł do mnie i podniósł pięść z wyraźnym zamiarem uderzenia. Jakoś odruchowo namacałem w kieszeni nóż i wyciągnąłem go. Dyrektor właśnie rzucił się na mnie i paskudnym trafem nabił się na ostrze. Oboje przewróciliśmy się. Ostatnią świadomym odczuciem był charczący głos dyrektora – Kanalia...-
........Obudziło mnie potrząsanie za ramię. Otworzyłem oczy i zobaczyłem zafrasowaną twarz doktora. – No nareszcie – westchnął – znika pan, nie ma pana z dobre kilka minut, a potem pojawia się pan nieprzytomny, zalany krwią z nożem w ręku... – Rozejrzałem się. Byłem z powrotem w mieszkaniu doktora. -Nie jest pan chyba ranny prawda? – potrząsnąłem głową – No, tak myślałem, ale... niech pan powie gdzie pan był? – w oku pojawiła mu się iskierka zniecierpliwionej ciekawości. Opowiedziałem w kilku zdaniach co mi się przydarzyło.
- hmmm... poczekalnia mówi pan? Ciekawe... jakieś nieprzyjemności podczas podróży? Nie? To dobrze... -
- To ja już pójdę – wstałem. Doktor nawet zbytnio nie próbował mnie powstrzymywać, coś tylko napomknął, żebym nikomu nie mówił i że to nie specjalnie mnie wysłał, że jest mu przykro...
........Tydzień później spotkałem doktora na schodach. Kiedy mnie zobaczył natychmiast chwycił mnie pod ramię i zaprowadził do swojego mieszkania, po drodze paplając „musi pan to zobaczyć, niebywałe, niebywałe...”. Kiedy już znalazłem się w środku pierwszym co przykuło moją uwagę był porządek. Mieszkanie było zupełnie schludne, ani śladu po tonach żelastwa zalegających ostatnim razem wszystkie pomieszczenia.
- Widzi pan?- zapytał staruszek podnieconym głosem.
- Co?... no nie wiem... – odparłem zbity z tropu.
- Cała maszyna znikła, wszystkie plany... nawet nie potrafię sobie przypomnieć najprostszych założeń –
- To znaczy, że...-
- Proszę jeszcze przeczytać to! – przerwał mi, jednocześnie wciskając w moją dłoń kartkę papieru. Na kremowym papierze widniało wydrukowanych kilka zdań w formie listu: „Drogi panie! Prosimy nie wysyłać do nas więcej szaleńców z nożami, którzy bez opamiętania dźgają dyrektorów. Nasza firma działa od kilku tysięcy lat, ale jak dotąd takie ekscesy się nie zdarzały. Śmierć naszego dyrektora spowodowała liczne komplikacje, a nie możemy sobie pozwalać na żadne opóźnienia, ze względu na ogólnoświatową wagę zadań, jakie nasz firma wykonuje. Ze względów bezpieczeństwa konfiskujemy groźną dla ogółu cywilizacji maszynę, która znajduje się w pana posiadaniu. Prosimy również o zaprzestanie jakichkolwiek działań mogących kolidować z naszą pracą. Z uszanowaniem – w tym miejscu nieczytelny podpis – wicedyrektor piekła”.
........Kiedy wróciłem do domu znalazłem następny list na identycznym jak poprzednio papierze. Ze zdumieniem przeczytałem: „Drogi panie! Ze smutkiem zawiadamiamy, że pańska żona została wezwana na pilne spotkanie w ściśle tajnej sprawie. Obawiamy się, że może jej pan nie spotkać przez kilka najbliższych lat. Pańska małżonka będzie nam bardzo pomocna, na odpowiedzialnym stanowisku jakie czeka na nią w naszych szeregach i zapewniamy że będzie się czuła z nami dobrze i nie zabraknie jej żadnych udogodnień. Z uszanowaniem – ten sam nieczytelny popis co na poprzednim liście”. |
|
Mutablesoul |
Wysłany: Pią 21:36, 18 Lis 2005 Temat postu: "Ostatnio odwiedził mnie anioł" |
|
Całkiem fajne! Przypomniało mi się, że kiedyś napisałem coś koło tego tematu, więc też wrzucę...
***
-POCZĄTEK-
Ostatnio odwiedził mnie anioł. Przysłał go sam Bóg. Nie wiem, który... Tak wielu ich przecież miałem. Anioł przekazał mi wolę i dar od Boga. Kiedy do mnie mówił nie używał słów i ust nawet nie otwierał, lecz mimo to jego przesłanie było najbardziej zrozumiałą rzeczą w moim życiu. Wręczył mi pieczęć i powiedział, że oto wszechmocny daje mi los ludzkości. Kiedy złamię pieczęć, ON nadejdzie. To będzie ostatni dzień ludzkości, dzień sądu ostatecznego.
Kiedy się obudziłem, ona leżała koło mnie. Duża, okrągła pieczęć pokryta różnymi znakami. Taka, jaką kiedyś stawiano na listach, tyle że ta nie miała listu.
Nie ważne w co i jak wierzysz, nie ważne jaki masz światopogląd. Każdy wie, że nadejdzie koniec jego i innych, nie ważne jak go sobie wyobrażasz ale on nadejdzie. Ja zadecyduje kiedy nadejdzie dla wszystkich...
Jestem grzesznikiem. To jest pewne, dlatego tu jestem. W moim życiu nie było wielu wartości. Nie znałem wartościowych ludzi, nie przeżyłem wartościowych chwil. Jednak wiem, że nie jestem głupi, a moje istnienie ma dla kogoś znaczenie i wartość. Proch też coś znaczy...
Nie pamiętam jak traktowałem czas kiedyś. Teraz jest dla mnie bardzo ważny. Każda sekunda przepływająca z przyszłości poprzez teraźniejszość do przeszłości jest jak kropla krwi, która upływa z mego ciała. Każda stracona kropla zbliża mnie ku śmierci. KAP-KAP-KAP TIK-TAK TIK-TAK... Nie wzruszony zegar przypomina... TIK-TAK TIK-TAK... Oto mantra dla umierających TIK-TAK TIK-TAK TIK-TAK... Boże, nie! Proszę! Błagam! Dlaczego chcecie odebrać mi życie kiedy w końcu je doceniam! Nie! Nie! Nieee! TIK-TAK TIK-TAK TIK-TAK -TAK –TAK –TAK...
Teraz dużo myślę. Myślę prawie bez przerwy. Siedzę, trzymam tą pieczęć i myślę... Wiem, że moja decyzja musi być sprawiedliwa. Nie wolno mi kierować się zemstą lub gniewem. Moja dusza musi być czysta kiedy zadecyduje. Jestem czysty... Jestem czysty... Jestem sprawiedliwy... Wybaczyłem wszystkim...
Wczoraj odwiedził mnie ksiądz. Prosił abym dokonał rachunku sumienia i wyznał swoje grzechy. On ich wysłucha a Bóg mi przebaczy. Nie potrzebuje księdza aby rozmawiać z Bogiem, jeśli Bóg sam przysyła swoich posłańców aby do mnie mówili. Ale uczyniłem o co prosił. Nie było łatwo. Bo dostrzegasz wiele cierpienia robiąc rachunek sumienia ludzkości...
Słyszę. Czterech strażników idzie długim korytarzem. Idą do celi śmierci. Idą do mnie. Za moment skują mnie i poprowadzą do małego pomieszczenia z wielką szybą. Dostanę ostatni zastrzyk i umrę. Umrę... Umrę... Będę martwy. Różni ludzie będą przyglądać się mojej agonii zza szyby. Jak w makabrycznym teatrzyku.
Oto moje ostatnie dwadzieścia minut życia... Dziewiętnaście i pięćdziesiąt siedem sekund... Pięćdziesiąt cztery...
TIK-TAK TIK-TAK... Ściskam pieczęć w dłoniach. TIK-TAK... Muszę podjąć decyzje. TIK-... Wydać wyrok. –TAK... Dokonać ostatecznej oceny ludzkości... Oceny samego siebie... TIK-TAK... Odpowiedzieć samemu sobie, czy zasługuje na karę śmierci... TIK-TAK... Strażnicy są już przy celi... TIK-TAK...
Ostatnia myśl... TIK-TAK... Jezus powiedział: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą.” TIK- Decyzja! –TAK... TERAZ! TIK-TAK TIK-TAK
-TAK-TAK-TAK...
-KONIEC- |
|
moździerz 220mm |
Wysłany: Pią 20:31, 18 Lis 2005 Temat postu: Opowiadania |
|
Opowiadanie pisane na chypcika, ale musiałem szybko ten pomysł przelać na klawisze, bo nie mam ostatnio czasu na dłuższe rozmyślanie jakby to tu napisać i co wogle i czy wogle... Więc masz, bierz jakie jest!
* * *
Spróbuj sobie wyobrazić że na Ziemi nikt już nie wierzy w Boga... nikt oprócz Ciebie. Ja nie muszę sobie tego wyobrażać. W 2257 nikt nie wierzy w Boga... nikt oprócz mnie. Naukowcy znaleźli wreszcie jednoznaczny dowód na to że Boga nie ma, że nie istnieje żadna siła wyższa. Dowód był tak oczywisty i prosty, że wszelkiego rodzaju kościoły i sekty na całym świecie, po fali samobójstw która przeszła przez ich szeregi, bądź to upadały, bądź przemieniły się w organizacje dobroczynne.
Mimo to ja ciągle wierzyłem. Urodziłem się dawno po odkryciu Dowodu, ale wierzyłem, czułem że On musi istnieć. Lekarze nazwali to „Wadą neurologiczną nie pozwalającą na zrozumienie prostych przesłanek”. Ale ja mimo to wszystkie te lata modliłem się, rano, wieczorem i przed jedzeniem. Aż wreszcie przyszedł do mnie...
Było trochę po południu. Właśnie byłem w trakcie oblewania w samotności moich trzydziestych urodzin za pomocą szklaneczki whisky, kiedy usłyszałem delikatny brzęk dzwonka przy drzwiach. Z lekką obawą, przecież nigdy nie miałem przyjaciół, a tym bardziej takich którzy pamiętali by o moich urodzinach, poszedłem otworzyć. Za drzwiami stał niezbyt wysoki mężczyzna z długimi siwymi włosami i imponującym białym zarostem.
- Wybacz że przychodzę sam, ale wszystkie anioły i święci dostali wolne do 3666 roku. Planujemy w tym terminie zorganizować koniec świata. Jestem Jahwe –powiedział cicho.
Oczywiście mu nie uwierzyłem, ale byłem tak zaskoczony że zaprosiłem go do środka. Usiadł w moim ulubionym fotelu...
Zaczął cytować moje najskrytsze myśli. Nie wierzyłem mu nadal. Dopiero kiedy wysłał mnie do kuchni z prośbą o dwa banany, a ja z przerażeniem znalazłem je w szafie, wtedy uwierzyłem mu. Przecież od dwustu lat jedyne pożywienie stanowiły syntetyczne bioenergetyczne tabletki, a ostatni bananowiec zmienił się w kupkę popiołu podczas wojny atomowej USA – ZSRR II.
Padłem na kolana i zacząłem całować dywan po którym przed chwilą stąpał Stwórca, a przed tygodniem obsikał go mój kot.
- Bez żartów – powiedział ojciec świata – Jesteś ostatnim moim wyznawcą, więc będę ciebie odwiedzał od czasu do czasu. Masz jeszcze banany? – zapytał. Jak się okazało – miałem.
Kiedy wróciłem z kuchni zdążył już włączyć telewizor, na którego ekranie schludnie ubrana młoda kobieta czytała wiadomości. Właśnie był podawany komunikat o śmierci jakiegoś sławnego malarza. Odważyłem się usiąść na podłodze obok fotela.
- Widzisz, on też wierzył... – przemówił do mnie Bóg, z mojego ulubionego fotela – teraz na tym świecie mam tylko ciebie.
Po wiadomościach obejrzał pogodę, po czym wstał pomachał mi, powiedział krótko „Do następnego” i wyszedł. Minął dzień... minęła noc... wreszcie zamknąłem usta. Wstałem i od razu przewróciłem się na twarz z wysokości swych zdrętwiałych nóg. Usiadłem. W zasięgu rąk, na stoliku pod oknem, ujrzałem nie dopitą szklaneczkę whisky. Podniosłem ją do ust i wtedy ujrzałem że stała na karteczce. Na karteczce na której ktoś napisał równymi ładnymi literami „Nie pij tyle, to szkodzi na wątrobę. A poza tym to grzech.”
Od tego czasu minęło kilka dni, i byłbym może wmówił sobie że miałem przywidzenia, gdyby nie owa karteczka, która cały czas leżała na stole. Nie miałem odwagi jej dotknąć. Przestałem nawet siadać na moim fotelu, i telewizję oglądałem klęcząc na dywanie.
Po tygodniu obok pierwszej karteczki znalazła się nie wiadomo skąd druga. Odczytałem z niej napisane tym samym pismem słowa. „Do zobaczenia dzisiaj o 18.30 w klubie Dwie Róże”. Oczywiście poszedłem, jeszcze wtedy nie obudziła się we mnie eksperymentatorska żyłka, ale o tym potem. Poszedłem, ten sam brodaty, siwy mężczyzna siedział przy pustym stoliku, mimo że reszta baru była zatłoczona. Podszedłem, a kiedy siadałem zauważyłem, że wszyscy klienci i obsługa zastygli w dziwacznych pozach. Gdzieś zniknął gwar rozmów.
- Spokojnie – odezwa się osoba przedstawiająca się jako Jahwe. – Wyciąłem nasz stolik poza czas. Nie chciałem tobie kraść tego cennego płynu, którego ja mam pod dostatkiem –
- Słucham? – Wypaliłem zanim zdążyłem pomyśleć.
- A to nie wy ludzie mówicie, zresztą słusznie, że czas płynie? Gdybyście wiedzieli jak często macie rację i nie jesteście tego świadomi. Wyszliśmy po prostu na chwilę z koryta czasu.
- Ale czemu dopiero teraz, tyle lat, tak często byłem na granicy zwątpienia... – znów wypaliłem bez związku, zanim zdążyłem przygryźć sobie język. Mimo wszystko mój rozmówca zrozumiał co miałem na myśli, zresztą nic dziwnego, jeżeli był tym za kogo się podawał, bo odpowiedział:
- I tak jestem u ciebie przed terminem... tradycja karze na takie specjalne okazje wybierać znaczące coś rocznice. Miałem pierwszy raz się z tobą spotkać za trzy lata, w twoje trzydzieste trzecie urodziny... Powiedz mi lepiej co u ciebie, wiesz że wiem, ale czasem wyżalenie się pomaga.
- Eee... wszystko dobrze – powiedziałem jak ostatni idiota. Zresztą przecież byłem idiotą - tak wynikało z badań.
- W takim razie do zobaczenia następnym razem – powiedział, wstał i poszedł. Kiedy wmieszał się w tłum, ten ożył jak kałuża w którą wpadła pierwsza kropla deszczu, za którą setka spóźnionych na mecie kropel, tworzy prawdziwą kipiel.
- Coś podać? – Zapytała żująca gumę niezbyt młoda, co nie przeszkadzało jej w byciu wyzywającą, kelnerka. Zamknąłem szczękę, które widocznie w którymś momencie musiałem mi niezauważenie opaść.
- Nie... dziękuję- powiedziałem zachrypniętym głosem i pod kpiącym wzrokiem kelnerki wstałem. Chwiejnym krokiem wróciłem do domu.
Do następnego spotkania podszedłem bardziej naukowo. Dyktafon, wynajęcie obserwatora w postaci znajomego żulika z pod budki z piwem... na więcej nie było mnie stać. Nie żebym wątpił... ale zawsze lepiej mieć pewność. A poza tym, może udało by mi się kogoś dzięki temu nawrócić. Mieliśmy spotkać się w parku. To o czym rozmawialiśmy nie było ważne, zresztą znowu zgłupiałem i ledwo co udało mi się wystękać. Od razu gdy Jahwe zniknął mi z pola widzenia wziąłem się za odsłuchiwanie cennego materiału. Usłyszałem śpiewy, piękną muzykę chóralną. Zaciekawiony wyjąłem dysk z dyktafonu i ze zdziwieniem przeczytałem naklejoną na nim naklejkę „Nagrania archiwalne churów kościelnych 2002”. Z mniejszym zdziwieniem znalazłem śpiącego żulika pod ławką, z flaszką pod pachą.
Kilka następnych spotkań minęło w podobny sposób. Efekty ciągle były tak samo mało zadawalające. Właśnie zmierzam na kolejne spotkanie. Już bez całego sprzętu podsłuchowego. Po prostu pomodlić się, bo jak inaczej nazwać rozmowę z bogiem. Nawet tak bezpośrednią. Czekał na mnie w tej samej knajpie co przy naszym drugim spotkaniu. Siedział przy tym samym stoliku i kiedy siadałem czas znowu stanął w miejscu.
- Witaj- zaczął od razu –Mam dla ciebie dobrą, a jednocześnie złą informację. Mam nowego wyznawcę. Jednocześnie mój czas przeznaczony dla ciebie został wykorzystany. Już się więcej nie spotkamy... w takiej formie. – i zniknął. Wszystkie myśli których do tej pory nie byłem w stanie przed nim wypowiedzieć, których nie potrafiłem ubrać w słowa, stanęły mi w gardle gotowe do wypowiedzenia. Jednak nie znalazły ujścia. A tuż za językiem tłoczyło się ich coraz więcej i więcej. W końcu ścisnęły mi gardło tak, że musiałem zagryźć do krwi wargi żeby nie załkać. Opuściłem głowę. Mój wzrok zatrzymał się na leżącej na stole kartce. Kartce która nie wiadomo skąd się tam wzięła... „Nie pij tyle...”... Gwar rozmów rozerwał ciszę... |
|